![]() |
cr: @sehunalke |
Lost
Innocence
Główni
bohaterowie: Xi Luhan x Kim Jongin
{KaiLu}
Rok 2101.
Wojna.
Czasy bitwy o niepodległość, o wolność, o przyjaźń, o poszanowanie, o zachowanie człowieczeństwa, o prawa do życia, prawo do radości, prawo do szczęścia.
{KaiLu}
Rok 2101.
Wojna.
Czasy bitwy o niepodległość, o wolność, o przyjaźń, o poszanowanie, o zachowanie człowieczeństwa, o prawa do życia, prawo do radości, prawo do szczęścia.
~*~
Wszystko wydawało się walać na głowę, każdy budynek trząsł się pod napływem kolejnych strzałów i wybuchów. Jongin ogarniał wszystko wystraszonym wzrokiem, próbując ignorować niebezpieczne huki obok siebie. W pewnym momencie ktoś rzucił się na niego, przytwierdzając do brudnej, przesiąkniętej krwią ziemi. Zdążył tylko obrócić głowę, aby spostrzec, że kilka metrów od niego wybucha kolejny strzał, zostawiając po sobie tylko głęboki dół. Zaraz podpełzł pod przewrócony do góry nogami samochód, spalony na popiół. Do jego nozdrzy dobiegł swąd spalonego ciała i z obrzydzeniem spojrzał na przygniecione masywną maszyną ciało młodego chłopaka, prawdopodobnie w zbliżonym do niego wieku. Gdyby miał czas, zapewne zacząłby płakać nad nieszczęśliwym życiem, jakie ich spotkało. Nikt nie spodziewał się, że przyjdzie im żyć w takich czasach i walczyć o to, aby poczucie człowieczeństwa nie zniknęło zupełnie wśród pędzącej do przodu technologii. Człowiek sam doprowadził do swojego upadku, co było jego największą porażką.
Kto by pomyślał, że rok 2101 będzie jeszcze bardziej zacofany niż 2001, sto lat wcześniej? Każdy spodziewał się poprawy technologii, postępu nauki i polepszenia warunków życia. Tymczasem wszystko staczało się pomału na dół, gdzie ludzie nie robili żadnych kroków do przodu. Cofali się, cholernie się cofali, w przerażającym tempie zatracając się daleko w tyle. Rok 2101 nie przyniósł niczego nowego poza kolejną wojną, kolejnym straconym pokoleniem i milionem niepotrzebnych ofiar. Nikt nie wiedział, o co się bije. Wychodzono na dwór, wychodzono w szaleńczy wir bitew, patrząc, jak twój kolejny kolega pada pod pociskami, a wokół niego roztacza się krwista, brudna plama resztek życia.
-Jongin!
Chłopak podniósł głowę i zobaczył obok wysokiego bruneta, który biegł w jego stronę. Wyciągnął rękę i złapał za pozostałości ubrań, ciągnąc go do siebie. Chłopak zwalił się na ziemię, zaraz kładąc obok Jongina. Próbował złapać oddech, przymykając powieki i przykładając zaciśnięte w pięści dłonie do oczu, leżąc chwilę w bezruchu. W końcu spojrzał na niego, przygryzając dolną wargę.
-Co się dzieje? – zapytał spokojnym tonem Jongin, jak gdyby nic się nie działo, a wszystko pozostało w codziennej, spokojnej monotonni. Był opanowany, niewątpliwie radził sobie na froncie najlepiej z całej grupy młodych szeregów, jakie królowały w tym mieście, walcząc tym samym z zaborcą. Nie poddali się i nie pozwolili, aby słuch o nich, o ich kulturze i ich język wyginął bezpowrotnie. Bez zastanowienia rzucili cały dobytek, stając w bazach, biorąc broń do ręki i deklarując się o walkę, o walkę za innych, często obcych, acz jednocześnie tak bliskich…
-Znaleźli ich. – powiedział tylko brunet, z wielkim bólem w głosie, tak wielkim, że Jongin wyczuł go od razu. Otworzył szerzej oczy, rozchylając zdumiony wargi.
-N-ni…
-Znaleźli ich. Musimy ich rat…
-Nie.
Jongin podniósł się, szybko rozglądając. Wziął do ręki granat i wyciągnął zębami zatyczkę, rzucając go w najbliższą maszynę. Rozległ się głośny huk, a następnie przekleństwa w obcym języku. Pobiegł przed siebie, kryjąc się w dołach i za przewróconymi samochodami, resztkami budynków i tego, co wydawało się być kiedyś normalne. Wpadł między ciasne uliczki, wspinając się po schodach, aż trafił na główną ulicę. Spojrzał na rynek, zaciskając wargi w wąską linię. Jego oczom ukazał się duży pojazd, na kształt przypominający helikopter, chociaż wiedział, że helikopter to nie jest. Jego śmigła wytwarzały bolesny ryk, drażniąco kłujący uszy, dając tym samym o sobie znać na pół zniszczonego miasta. Zobaczył żołnierzy w białych kostiumach, pakujących do środka drobnych, chudych i młodych ludzi. Wyszukiwał wśród niż blond czupryny, modląc się w duchu, aby to jednak nie okazała się prawda. Przykucnął w miejscu, składając dłonie jak do modlitwy, przykładając je do niebezpiecznie drgających warg. W końcu oddech mu się urwał, a on sam jak gdyby zatracił poczucie całego świata wokół. Widział tylko jedną twarz, teoretycznie opanowaną, z przeciągłą raną przez cały policzek. Tępo gapiła się przed siebie, a jego ręce bezwładnie zwisały przed nim, skute przez elektryczne kajdanki. Jego ciało co chwila przeszywał dreszcz, zapewne skutek kajdanek. Lewe ramię chłopaka rzucało się w oczy przez swoją szkarłatną barwę świeżej krwi, przemieszanej z tą zeschniętą. Widocznie kulał, a także krzywił się przy każdym kroku. Jeden z żołnierzy krzyknął coś, uderzając chłopaka batem, przez co się skulił się na moment.
-SZYBCIEJ. KURWA, CO SIĘ TAK RUSZACIE?! SZYBCIEJ, KURWA, SZYBCIEJ, JESTEŚCIE NIC NIEWARTYM GÓWNEM, NIKT WAS NIE URATUJE.
Jongin przymknął na chwilę oczy.
Niech to będzie sen.
Niech to nie będzie prawda.
-Kto tu jest?
Podniósł gwałtownie głowę, odwracając ją w kierunku dobiegającego głosu. Automatycznie jego ręka powędrowała do kieszeni, zaciskając palce na pistolecie. Wyciągnął go niespiesznie, wciąż pozostając bez ruchu.
-Kim jesteś? – zapytał jeden z żołnierzy, mrużąc oczy. – To jeden ze zdrajców. – dodał po chwili, mówiąc do swojego towarzysza. Tamten skierował ku niemu karabin, unosząc zadziornie kąciki ust.
-Czy to ważne kto to jest? – zaśmiał się, na co Jongin uśmiechnął się, kłaniając sztucznie.
-Jestem Kim Jongin. – powiedział spokojnie, wstając pomału i otrzepując teatralnie ubranie, wciąż trzymając rękę w kieszeni.
-W imieniu prawa, Kim Jonginie, skazuję się na…
Rozległ się huk.
Chłopak oparł się o ścianę, kręcąc głową z powątpiewaniem, spoglądając na martwe ciała przed sobą. Westchnął głośno, wracając pomiędzy budynki, na wąską uliczkę, ciężko stawiając przed siebie kroki.
-Jestem Kim Jongin. – mruknął, unosząc wzrok. – I przysięgam zabić tysiąc ludzi za jedną, którą mi zabraliście.
Kto by pomyślał, że rok 2101 będzie jeszcze bardziej zacofany niż 2001, sto lat wcześniej? Każdy spodziewał się poprawy technologii, postępu nauki i polepszenia warunków życia. Tymczasem wszystko staczało się pomału na dół, gdzie ludzie nie robili żadnych kroków do przodu. Cofali się, cholernie się cofali, w przerażającym tempie zatracając się daleko w tyle. Rok 2101 nie przyniósł niczego nowego poza kolejną wojną, kolejnym straconym pokoleniem i milionem niepotrzebnych ofiar. Nikt nie wiedział, o co się bije. Wychodzono na dwór, wychodzono w szaleńczy wir bitew, patrząc, jak twój kolejny kolega pada pod pociskami, a wokół niego roztacza się krwista, brudna plama resztek życia.
-Jongin!
Chłopak podniósł głowę i zobaczył obok wysokiego bruneta, który biegł w jego stronę. Wyciągnął rękę i złapał za pozostałości ubrań, ciągnąc go do siebie. Chłopak zwalił się na ziemię, zaraz kładąc obok Jongina. Próbował złapać oddech, przymykając powieki i przykładając zaciśnięte w pięści dłonie do oczu, leżąc chwilę w bezruchu. W końcu spojrzał na niego, przygryzając dolną wargę.
-Co się dzieje? – zapytał spokojnym tonem Jongin, jak gdyby nic się nie działo, a wszystko pozostało w codziennej, spokojnej monotonni. Był opanowany, niewątpliwie radził sobie na froncie najlepiej z całej grupy młodych szeregów, jakie królowały w tym mieście, walcząc tym samym z zaborcą. Nie poddali się i nie pozwolili, aby słuch o nich, o ich kulturze i ich język wyginął bezpowrotnie. Bez zastanowienia rzucili cały dobytek, stając w bazach, biorąc broń do ręki i deklarując się o walkę, o walkę za innych, często obcych, acz jednocześnie tak bliskich…
-Znaleźli ich. – powiedział tylko brunet, z wielkim bólem w głosie, tak wielkim, że Jongin wyczuł go od razu. Otworzył szerzej oczy, rozchylając zdumiony wargi.
-N-ni…
-Znaleźli ich. Musimy ich rat…
-Nie.
Jongin podniósł się, szybko rozglądając. Wziął do ręki granat i wyciągnął zębami zatyczkę, rzucając go w najbliższą maszynę. Rozległ się głośny huk, a następnie przekleństwa w obcym języku. Pobiegł przed siebie, kryjąc się w dołach i za przewróconymi samochodami, resztkami budynków i tego, co wydawało się być kiedyś normalne. Wpadł między ciasne uliczki, wspinając się po schodach, aż trafił na główną ulicę. Spojrzał na rynek, zaciskając wargi w wąską linię. Jego oczom ukazał się duży pojazd, na kształt przypominający helikopter, chociaż wiedział, że helikopter to nie jest. Jego śmigła wytwarzały bolesny ryk, drażniąco kłujący uszy, dając tym samym o sobie znać na pół zniszczonego miasta. Zobaczył żołnierzy w białych kostiumach, pakujących do środka drobnych, chudych i młodych ludzi. Wyszukiwał wśród niż blond czupryny, modląc się w duchu, aby to jednak nie okazała się prawda. Przykucnął w miejscu, składając dłonie jak do modlitwy, przykładając je do niebezpiecznie drgających warg. W końcu oddech mu się urwał, a on sam jak gdyby zatracił poczucie całego świata wokół. Widział tylko jedną twarz, teoretycznie opanowaną, z przeciągłą raną przez cały policzek. Tępo gapiła się przed siebie, a jego ręce bezwładnie zwisały przed nim, skute przez elektryczne kajdanki. Jego ciało co chwila przeszywał dreszcz, zapewne skutek kajdanek. Lewe ramię chłopaka rzucało się w oczy przez swoją szkarłatną barwę świeżej krwi, przemieszanej z tą zeschniętą. Widocznie kulał, a także krzywił się przy każdym kroku. Jeden z żołnierzy krzyknął coś, uderzając chłopaka batem, przez co się skulił się na moment.
-SZYBCIEJ. KURWA, CO SIĘ TAK RUSZACIE?! SZYBCIEJ, KURWA, SZYBCIEJ, JESTEŚCIE NIC NIEWARTYM GÓWNEM, NIKT WAS NIE URATUJE.
Jongin przymknął na chwilę oczy.
Niech to będzie sen.
Niech to nie będzie prawda.
-Kto tu jest?
Podniósł gwałtownie głowę, odwracając ją w kierunku dobiegającego głosu. Automatycznie jego ręka powędrowała do kieszeni, zaciskając palce na pistolecie. Wyciągnął go niespiesznie, wciąż pozostając bez ruchu.
-Kim jesteś? – zapytał jeden z żołnierzy, mrużąc oczy. – To jeden ze zdrajców. – dodał po chwili, mówiąc do swojego towarzysza. Tamten skierował ku niemu karabin, unosząc zadziornie kąciki ust.
-Czy to ważne kto to jest? – zaśmiał się, na co Jongin uśmiechnął się, kłaniając sztucznie.
-Jestem Kim Jongin. – powiedział spokojnie, wstając pomału i otrzepując teatralnie ubranie, wciąż trzymając rękę w kieszeni.
-W imieniu prawa, Kim Jonginie, skazuję się na…
Rozległ się huk.
Chłopak oparł się o ścianę, kręcąc głową z powątpiewaniem, spoglądając na martwe ciała przed sobą. Westchnął głośno, wracając pomiędzy budynki, na wąską uliczkę, ciężko stawiając przed siebie kroki.
-Jestem Kim Jongin. – mruknął, unosząc wzrok. – I przysięgam zabić tysiąc ludzi za jedną, którą mi zabraliście.
Wow. Naprawdę fajnie się zapowiada. Może nie jestem wielką fanką Kailu, ale w motywie wojny bardzo się mi podoba i ten pairing tu pasuje. Poza tym rzadko spotyka się taki motyw, więc będę czekać na kolejny niecierpliwie.
OdpowiedzUsuńDużo pomysłów życzę i weny, bo jest najważniejsza :)
Zapowiada się ciekawie. Motyw wojny nie jest codziennością w fanfiction, dlatego bardzo fajnie, że go wykorzystałaś. Lubię sposób w jaki piszesz, jest przyjemny dla oka.
OdpowiedzUsuńPozostało nam tylko czekać na dalsze rozdziały. Hwaiting.
Pierwszy plus za KaiLu a drugi za wojne bo motyw ciekawy :p zobaczymy jak potocza się ich dalsze losy i kai co takie szybkie zwinne rece hehe pozdrawiam i weeeenyyyyy :3
OdpowiedzUsuń